czwartek, 27 grudnia 2012

Ewa K. próbuje podsumować listopad i grudzień

Na udział w międzyszkolnym konkursie „Szkoła z poezją” zdecydowałam się, aby poszerzyć swoje horyzonty. Jestem osobą, która bardzo lubi czytać, jednak zazwyczaj utwory, które wybieram, są tekstami z minionych epok, opowiadają o przeszłości językiem i stylem do tamtego świata pasującym. Zdaję sobie sprawę, że z tego powodu zaniedbuję w dużym stopniu wiele okazji do poznawania współczesnych tekstów kultury. W konkursie „Szkoła z poezją” znalazłam możliwość bliższego zaznajomienia się z najnowszymi pozycjami, zwrócenia uwagi na sztukę, która tworzy się na moich oczach, nawet jeśli nie zawsze zdaję sobie z tego sprawę.

Listopadowe i grudniowe spotkania z Justyną Bargielską, Katarzyną Fetlińską, Bohdanem Zadurą czy Andrzejem Sosnowskim były dla mnie przede wszystkim zachętą do bliższego przyjrzenia się procesowi tworzenia. Dzięki możliwości spotkania się z powyższymi poetami mogłam kontemplować sztukę, popodziwiać kunsztowne utwory, zagłębić się nieco w świat poezji. Natomiast podczas spotkań z poetkami moja uwaga skupiła się raczej na samej osobie twórcy – kobiet niewiele starszych ode mnie, mających czasem podobne problemy czy poglądy. Myślę, że takie spotkania mogłyby wiele osób zmotywować do pisania, ponieważ pokazały one, że każdy, niezależnie od wieku, poczucia humoru czy wyglądu, może stworzyć coś pięknego.

Trudno jest mi ocenić rezultaty udziału w konkursie po tak krótkim czasie, jednak na podstawie dotychczasowych doświadczeń wydaje mi się, iż przyniesie on efekty, pobudzi w uczestnikach fascynację dzisiejszą twórczością, chęć odkrywania jej tajemnic i da szansę, aby stanąć oko w oko z żywą w osobach pisarzy literaturą.

Ewa Krawczuk

niedziela, 23 grudnia 2012

Fetlińska poetką jest!

Pani Katarzyna Fetlińska pojawiła się w świecie literatury niedawno. "Glossolalia" to jej debiutancki zbiór wierszy wydany przez wrocławskie Biuro Literackie i wedle nie tylko mojej opinii – bardzo interesujący. Autorka ma zaledwie 21 lat, więc trudno tu mówić o jakimkolwiek doświadczeniu w pisaniu wierszy. Uważam, że dzięki tak niewielkiej różnicy wiekowej między mną a poetką jest mi dużo łatwiej zrozumieć jej wiersze, gdyż punkt widzenia pisarki jest mi bliższy niż starszych autorów.

Pełen zapału i ochoty zabrałem się do lektury. Po przeczytaniu pierwszego wiersza, nie byłem pewien, czy do końca go zrozumiałem, był dla mnie co najmniej dziwny. I wtedy postanowiłem sprawdzić, do jakiego obrazu on się odnosi. Po zobaczeniu dzieła odkryłem, o czym jest ten poemat. Była to radość porównywalna z tą, kiedy jako dziecko odkrywałem nowe smaki i zapachy. Następne dzieło postanowiłem rozegrać inaczej. Najpierw obejrzałem kolejną grafikę, wyrobiłem sobie o niej zdanie i wtedy przeczytałem wiersz. Ujrzałem go zupełnie inaczej. Chyba powoli zaczynam rozumieć autorkę.

Okładka nie zawiodła czytelnika. Dla każdego może mieć wiele znaczeń. Według mnie jest to "Wąż zjadający swój własny ogon", co ilustruje iż wszystkie wiersze w tej książce się ze sobą łączą, pierwszy z ostatnim, ostatni z pierwszym. Tak interpretowała sama autorka. I po przeczytaniu tomiku w końcu to zrozumiałem: każdy wiersz ma wspólną wypadkową, jest nim obraz, a jak wiemy malowidła ukazują nam różne emocje i wrażenia uchwycone chwilą, tak samo jest z tymi wierszami, zamykają one w sobie emocje, aby je później wypuścić do czytelnika, jak elektron w stanie wzbudzonym emituje fotony.

Wszystko byłoby dla mnie idealnie, gdyby nie przerzutnie. Jako człowiek nieprzyzwyczajony do takiego zapisu, ciągle gubię myśl, co strasznie mnie irytuje i nie powiem, mam ochotę czasem rzucić książką o ścianę. Jedyne, co mnie od tego podtrzymuje to magia odkrywanych kolejno słów i wyrażeń.

Stereotypem jest, że młodzi poeci nie maja "wyrobionej" ręki do pisania arcydzieł. Przykładem jest wiersz "In Absentia", który jak sama autorka przyznała, był pisany jednym tchem. Wiersze pisane bez odrywania pióra świadczą o najwyższym kunszcie literackim poetki, którą zdecydowanie jest Katarzyna Fetlińska.

Patryk Osuch

Katarzyna Fetlińska | Sanatorium , 1973 - Kolaż



 
aut: Agnieszka Łukaszun
Sanatorium , 1973


Przyleciałaś z bliska, no i po co zamówiłaś pokój
w tym domu. Pamiętam, pielęgniarki przecinały druty,
drżące linie mojego łona, wokół których zaciskałaś
palce. Dzięki tobie nasz dom oświetla milion słońc,

powiedziałaś, rozbijając szklankę. W naszych
skromnych progach zamarznięte wrony, trzaskające
kości i drzwiczki do wygasłych wulkanów. Skrzypiące
bramy u stóp łonowych wzgórz. Zamówiłaś telegraficznie

dom. W moim spokoju, brawo, słowo daję, rosołek na
żeberkach matki. Li, li, laj; się porobiło. Przestań. Nie słucha
cię żadna z płyt. Nie widzi cię żaden z obrazów, żaden
z aktorów po drugiej stronie sukni. Nie chce cię ani jedno

miasto na mapie mojej pamięci, ani jeden człowiek, którego
świat byłby sobie w stanie wyobrazić. Ani jeden uśmiech
rzucony w szybę przedziału, ani jedna łza zgubiona w trawie,
telefon kurczowo uczepiony krawędzi kieszeni; nawet żadne

słowo - kostka lodu - cicha śmierć na dnie szklanki.

sobota, 22 grudnia 2012

Co o Filipie Wyszyńskim wiedzieć należy...

Filip Wyszyński urodzony w 1992 roku, laureat projektu "Połów 2010" mającego wyłonić najlepszych autorów wierszy przed debiutem książkowym. Mieszka w Warszawie i jest studentem prawa na Uniwersytecie Warszawskim. Uczestniczy w warsztatach Biura Literackiego, czytał podczas wieczorów poetyckich. W wieku 20 lat wydał książkowy debiut "Skaleczenia chłopca", w którym ważne dla autora jest zaprezentowanie powszechnego przebiegu życia człowieka. Nie raz w swoich wierszach odnosi się do różnych poglądów filozoficznych między innymi do egzystencjalizmu. Używa prostego języka, aby wymusić na czytelniku "grę skojarzeń", w której nawet banalne myśli mogą zostać poddane idealizacji.

Twórczość literacka:
  • Przed wydaniem pierwszego debiutu książkowego publikował swoją twórczość na łamach wielu pism literackich w Polsce.
  • W antologii poetyckie debiuty 2010 w ramach projektu "Połów 2010 wydał zestaw wierszy "strzeżone plaże"
  • "Skaleczenie chłopca, Biuro Literackie, Wrocław 2012


Strzeżone plaże

Ścierałem pot z czoła Boga. Morze.
W Rimini trwa strajk ratowników:
mężczyźni w czerwonych koszulkach
z gwizdkami w ustach chodzą
pomiędzy leżakami. Dzień w dzień robią swoje wśród nas.
Mówisz o falach, pełnej plaży.
Wdychamy coś innego niż powietrze.
Gdzieś w szczelinie, w cieniu ucha
miesiące przejdą w chłód.
A oni idą z deskami, gwizdkami i lornetkami,
idą w koszulkach i kąpielówkach
czerwonych jak słońce, jak miłość, jak nic.

Na całe szczęście…

Tomik „Skaleczenie chłopca” jest efektem pracy młodego, ale już docenianego poety - Filipa Wyszyńskiego. Tytuł wydawnictwa (i zarazem jednego z utworów w nim zawartych) wdzięcznie nawiązuje do motywu przewodniego. Większość wierszy mówi bowiem o młodości, przygodach i emocjach z nią związanych oraz relacjach międzyludzkich. 
 
Te zdania, które widnieją powyżej są jak najbardziej prawdziwe. Była to informacyjna część mojej recenzji. Przejdźmy zatem do drugiej, tej zdecydowanie nieobiektywnej. MOIM zdaniem (podkreślam, że to MOJA opinia), czyli zdaniem ni mniej, ni więcej przeciętnego licealisty-czytelnika sprawy mają się nieco mniej kolorowo. Przyznam się bez bicia, że „Skaleczenie chłopca” trafiło w moje ręce przypadkowo. Jest to moja pierwsza styczność z twórczością Filipa Wyszyńskiego, ale zapewniam, że nie pierwsza z (szeroko pojętą) poezją. Kiedy zobaczyłam na okładce, że autor jest w wieku zbliżonym do mojego (rocznik 1992), a jego debiut przypadł na 2010 rok byłam szczerze zaintrygowana. Zazwyczaj czytuję wiersze autorstwa poprzednich pokoleń, a tu trafił się poeta, z którym już na starcie łączy mnie jedna rzecz - wiek. Może więc też sposób postrzegania rzeczywistości? Nadzieje okazały się płonne. A może były zbyt wielkie?

Utwory przypominają fragmenty wspomnień. Z tym wyjątkiem, że strzępki te zostały ułożone w zwrotki. I choć tematy prawie wszystkich utworów mają potencjał literacki (choćby wspomniana wyżej młodość), nie został on prawie w ogóle wykorzystany. W przerażającej większości wierszy nie dostrzegłam ani refleksji, ani emocji. Nawet kiedy natrafiałam na bardziej tajemniczy i bardziej dwuznaczny w interpretacji wiersz, wydał mi się tylko beznamiętną i pustą wypowiedzią, najczęściej o używkach bądź miłości fizycznej. Jak prawie wszystkie utwory zebrane w „Skaleczeniu chłopca”. Wszystko to w efekcie przypomina raczej luźne zapiski, a nie POEZJĘ. Szkic, który dopiero się w nią ma przeobrazić. Na dodatek język też nie zachwyca. Jest prosty, zwyczajny. Co jakiś czas występują jednak, niepasujące do przyjętej konwencji, bardzo poetyckie wyrażenia. I to mnie właśnie zadziwia. Bo jeśli wiersz nie zawiera żadnej refleksji i przy okazji jest też wyzuty z emocji (zblazowany podmiot liryczny?) to niech przynajmniej język będzie sobą reprezentował coś godnego uwagi. Chociażby po to, żeby przyjemniej było czytać o „chlańsku”, papierosach, marihuanie, etc.

Mimo to, mimo tych wszystkich moich zastrzeżeń, przewertowałam cały tomik jeszcze raz. Porzuciłam oczekiwania. Skupiłam się na wakacyjnych historyjkach, paleniu, piciu i tęsknocie. Na mieszaninie błahostek i chwil błogich z goryczą, której każdy zasmakował i pewnie jeszcze będzie miał okazję. Na tematach tak bliskich codzienności. I wtedy odnalazłam między wersami niektórych wierszy (a czasem w ostatniej strofie) coś więcej… Podsumowując, nie są to wiersze wybitne, ale na całe szczęście nie jest to też grafomania. Jednak, aby znaleźć coś więcej trzeba chcieć, trzeba szukać, co (o ironio!) dla mnie jest zaletą, zabawą w kotka i myszkę z podmiotem lirycznym i samym autorem. Wciąż niestety pozostaje niezadawalający poziom językowy. Może jest on celowy, a do mnie po prostu nie trafia. Może głębia większości z utworów mnie przerasta. Może też zbytnio zasugerowałam się wiekiem autora i przez to nie znalazłam innej (lepszej) interpretacji. Może.

Wera

czwartek, 20 grudnia 2012

Jorge Bucay - Kierunek i szczęscie (Rumbo y felicidad)

Jorge Bucay to argentyński pisarz, z wykształcenia lekarz psychiatra, który w swoich książkach opisuje cel i sens życia.

Jego najbardziej znanym dziełem są „Listy do Klaudii” (”Cartas para Claudia”). Jest to zbiór kilkunastu listów do dawno niewidzianej przyjaciółki. Zapisuje w nich swoje refleksje, obserwacje i bardzo rozbudowane hipotezy. Przez te listy poznajemy człowieka, który codziennie dotyka problemu ludzkiego ”ja”, stara się pomóc swoim pacjentom przez opowiadanie im przypowieści, nakłanianie ich do zastanowienia się nad własnym życiem i może poszukania szczęścia gdzie indziej.

Poniższy tekst jest autorskim tłumaczeniem fragmentów rozdziału ”Rumbo y felicidad” (Kierunek i szczęście) z wybranej książki pt. ” Las 3 preguntas. ¿Quién soy? ¿Adónde voy? ¿Con quién?” ( Trzy pytania: Kim jestem? Dokąd zmierzam? Z kim zmierzam?)
…………………………………………………………………………………………………………………………………

Pewien mężczyzna wypłynął z portu na swojej małej żaglówce, aby popływać przez kilka godzin. Kiedy żeglował zaskoczyła go silna burza, taka, że nie był w stanie zapanować nad łódką. Żaglówkę spychało coraz bardziej i bardziej w głąb morza, więc zrzucił żagle, rzucił kotwice i schował się w kajucie.

Kiedy burza się uspokoiła a wiatr ucichł mężczyzna wyłonił się na pokład i obszedł łódkę od dziobu aż po rufę, miał szczęście. Łódka była cała. Nie przeciekała, woda pitna była na swoim miejscu, a żagle były nieposzarpane i zdatne do użytku. Żeglarz uśmiechnął się i podniósł wzrok, aby rozpocząć powrót do portu. Jednak nie zdawał sobie sprawy jak daleko zwiał go sztorm, kiedy rozejrzał się dookoła widział tylko i wyłącznie wodę.(…)

W tym momencie, chociaż może wydawać się to kłamstwem, w całej historii pojawia się cud. Niebo otworzyło swoje podwoje, boski krąg pojawił się na niebie a promyk nieziemskiego światła oświetlił żaglówkę, dokładnie tak jak na filmach. I można było usłyszeć niesamowicie głęboki głos:

-Co się stało?

Mężczyzna upadł na kolana i zaczął szlochać.

- Nie wiem gdzie jestem, zgubiłem się, oświeć mnie Boże, błagam.
Głos mu odpowiedział:

-Twoja pozycja to 38 stopni południowej szerokości geograficznej i 29 stopni wschodniej długości geograficznej.
- Dzięki ci Panie - rzekł mężczyzna, wciąż klęcząc na pokładzie.

Niebo zaczęło się zamykać. Żeglarz po chwili znów zaczął szlochać.

- Jestem zgubiony, jestem zgubiony. Właśnie zdał sobie sprawę, że świadomość tego gdzie się jest nie oznacza wcale odnalezienia. Niebo o otworzyło się po raz drugi.
– A teraz, co się stało?- zapytał Głos.
– Tak naprawdę, nie wystarczy wiedzieć gdzie jestem, potrzebuję jeszcze wiedzieć, dokąd zmierzam.
– Dobrze - powiedział Głos - to akurat proste, płyniesz do Buenos Aires. I kiedy Niebo zaczęło się zamykać, mężczyzna zaprzeczył.
– NIE! NIE! Nie ma dla mnie nadziei, jestem zgubiony. Niebo otworzyło się po raz trzeci.
- Co znowu się stało?
- Cóż, wiedząc gdzie jestem i dokąd zmierzam, muszę jeszcze wiedzieć, gdzie to miejsce leży.
– Buenos Aires leży na 38 stopniach….
– Nie! Nie! - przerwał żeglarz - pomóż mi Boże, nie wystarczy wiedzieć gdzie jestem i gdzie chce być, potrzebuję drogi, wskazówki jak mam dojechać stąd tam. Droga, Boże, pokaż mi drogę. 

Z oczu mężczyzny trysnęły łzy i nagle z nieba spadł pergamin, nasz bohater rozłożył go i ujrzał mapę, na której zielonym migającym kolorem było zaznaczone „Tu jesteś”, niebieskim „Buenos Aires”, a kolorowa wstęga oznaczała drogę. Rozbitek w końcu był zadowolony, klęknął i podziękował Bogu za ratunek. Popatrzył na mapę, zapalił silnik, postawił żagle, spojrzał na horyzont znów zaczął krzyczeć:

- Jestem zgubiony!

I oczywiście miał rację. Biedny człowiek, nadal był zgubiony. Gdziekolwiek popatrzył widział wodę i wszystko wiedział, w tej chwili było bezużyteczne. Żeglarz znał swój cel, swoje położenie i drogę, którą miał zmierzać. Jednak, aby przestać być zagubionym brakowało mu kierunku, w którym miałby się skierować.

Jak żeglarze oznaczają kierunek? Przy pomocy kompasu. Bez niego choćby się znało drogę na pamięć, nie wiadomo gdzie się skierować. Przede wszystkim po burzy, przede wszystkim, kiedy wszystko inne zawiodło.

W sumie, kurs jest jedną rzeczą, droga inną, a jeszcze inną cel.

Cel to punkt, w który się zmierza, droga to ścieżka, którą powinniśmy podążać a kurs to kierunek, w jaki powinniśmy się skierować.(…)

Szczęście to spokój tego, który wie, że zmierza w dobrym kierunku i jest na właściwej drodze.(…)

tłumaczenie:Klaudia Sudoł

środa, 19 grudnia 2012

Anton P. Czechow - Gruby i chudy

Na Nikołajewskim dworcu kolei żelaznej spotkali się dwaj przyjaciele. Jeden był gruby, a drugi chudy. Gruby dopiero co skończył jeść i jego usta, jakby umazane tłuszczem, błyszczały niczym śliwki. Roztaczał zapach sherry i fleur d’orange’u. Chudy dopiero co wyszedł z pociągu, obładowany walizkami, kuframi i pakunkami. Pachniało od niego szynką i fusami kawy. Zza jego pleców wyglądała szczuplutka kobieta z długim podbródkiem – jego żona oraz wysoki chłopak z przymrużonymi oczami– ich syn.

- Porfiry! – zawołał gruby, widząc chudego. – Co u ciebie słychać? Mój kochany! Kopę lat się nie widzieliśmy!
- No nie! – zdziwił się chudy - Misza! Przyjaciel z dzieciństwa! Jak się tu znalazłeś?

Przyjaciele trzykrotnie się ucałowali i popatrzyli na siebie oczami pełnymi łez. Obaj byli przyjemnie zaskoczeni.

- Mój miły! – zaczął chudy po przywitaniu się.- Nie spodziewałem się! Co za niespodzianka! No, popatrz na mnie! Taki sam z ciebie przystojniak, jakim byłeś! Oj, panie Boże! Co u Ciebie słychać? Jesteś bogaty? Żonaty? Ja już się ożeniłem, jak widzisz. To moja żona, Luiza, z domu Wancenbach, luteranka…A to jest mój syn Nafanaił, uczeń trzeciej klasy. Nafanaił, popatrz, to przyjaciel z mojego dzieciństwa! W gimnazjum razem się uczyliśmy!

Nafanaił chwilkę pomyślał, po czym zdjął czapkę.

- W gimnazjum razem się uczyliśmy! – kontynuował chudy. – Pamiętasz jak ciebie drażnili? Nazywali cię Herostratem *) , bo podpaliłeś papierosem dziennik. A ja byłem Efialtesem**) za to, że uwielbiałem skarżyć. Ho, ho…Byliśmy dziećmi! Nie bój się Nafani! Podejdź bliżej do niego… A to moja żona, z domu Wancebach, luteranka.

Nafanaił chwilkę pomyślał i schował się za plecami ojca.

- No, jak żyjesz, przyjacielu? – zapytał gruby, z zachwytem spoglądając na kolegę. – Pracujesz gdzieś? Zdobyłeś coś?

- Służę, mój miły! Jestem asesorem kolegialnym już drugi rok i zdobyłem order Stanisława. Zapłata niewielka...Ale, Bóg z nią! Żona daje lekcje muzyki, a ja prywatnie robię cygara z drewna. Wspaniałe cygara! Biorę rubla za sztukę. Jeśli kto weźmie dziesięć, albo więcej ten dostaje zniżkę. Radzimy sobie jakoś. Pracowałem, wiesz, w departamencie, a teraz jestem urzędnikiem w tym samym ministerstwie…Teraz tutaj będę służył. No, a u ciebie co słychać? Pewnie już jesteś radcą stanu? Tak?

- Nie mój miły, celuj wyżej – powiedział gruby. – Zyskałem stopień tajnego radcy. Dostałem dwie gwiazdy…

Chudy nagle zbladł, skamieniał, ale zaraz jego twarz wykrzywiła się w szerokim uśmiechu, a z oczu posypały się iskry. Znieruchomiał, zgarbił się, skulił…Walizki, kufry, pakunki zmalały, zgięły się… Długi podbródek jego żony jeszcze bardziej się wydłużył, Nafanaił wyprostował się i zapiął wszystkie guziki swojego mundurka.

 -Wasza ekscelencjo…Niezmiernie mi przyjemnie. Kto by pomyślał…przyjaciel z dzieciństwa i tak daleko zaszedł! Hi, hi, hi.

-No, dość! – zmarszczył się gruby.- Skąd taki ton? Przecież jesteśmy przyjaciółmi z dzieciństwa. Nie musisz mnie tytułować.

- Wybaczcie… Nie mogę inaczej – zachichotał chudy, jeszcze bardziej się kurcząc – łaskawe zrozumienie waszej ekscelencji…to niczym ożywczy deszcz. To jest wasza ekscelencjo, mój syn Nafanaił…Moja żona Luiza, luteranka, poniekąd…

Gruby chciał coś powiedzieć, ale na twarzy chudego było tyle szacunku, słodyczy i usłużności, że tajnego radcę zemdliło. Odwrócił się od chudego i podał mu rękę na pożegnanie. Chudy uścisnął jemu trzy palce, ukłonił się do ziemi i zaśmiał się jak Chińczyk „hi, hi, hi”. Jego żona uśmiechnęła się. Nafanaił szurnął nogą i upuścił czapkę. Wszyscy troje byli przyjemnie zaskoczeni.

*Herostrat- grecki szewc, który dla sławy podpalił słynną świątynie Diany efejskiej.
**Efialtes - grecki zdrajca, który ułatwił Persom zdobycie Termopilii

tłumaczenie: Magdalena Białek

wtorek, 18 grudnia 2012

Czerwona szminka i glany

W zupełnie zwyczajny, chłodny, zimowy poranek 14 XII 2012 r. zawitała w progi Dziewiątki postać zdecydowanie kontrastująca swoim nieco egzotycznym wyglądem z szarością tego dnia. Kontrastowy był jej makijaż i czarne (czarne nawet bardziej niż zwyczajowe „niczym węgiel”) włosy, także jej buty wyraźnie odróżniały się od reszty elegancko dobranego stroju. Urzekła nas swoim uśmiechem i łatwością nawiązania z nami kontaktu oraz umiejętnością stworzenia bardzo przyjaznej atmosfery, która pozwoliła zapamiętać tę wizytę jako niezwykle przyjemną i inspirującą

Spotkanie z Katarzyną Fetlińską rozpoczęło się od przeczytania przez nią wiersza „Breakfast in Fur, 1936 (on the Grass, 1863)”. Muszę przyznać, że na początku jej sposób czytania, tak zachwalany wcześniej przez koordynatorkę projektu, wydał mi się wcale nie tak wspaniały, powiedziałabym nawet, że brzmiało mi to dość zwyczajnie, może nawet trochę nieumiejętnie lub infantylnie... Jednak później moje zdanie całkowicie się zmieniło, a to za sprawą wykonania wiersza „In Absentia”, które mnie wręcz zachwyciło, ponieważ pozwoliło głębiej i lepiej zrozumieć utwór, wczuć się w skomplikowaną grę słów i nietypowy rytm.


Sama autorka przyznaje, że dla niej rytm, dźwięk są bardzo ważne. Czasami słucha muzyki przed pisaniem, chce „poczuć w sobie określony rytm, a potem go zapisać”, ponieważ jak twierdzi – „poezja, która nie brzmi, nie jest poezją”. Widać w jej utworach to, że nie tylko chce przekazać, co ma do powiedzenia, lecz także zrobić to w sposób, który z pewnością wymaga większego nakładu pracy, ale za to daje też znacznie lepszy efekt. Bardzo lubi planować i analizować, co widać nie tylko w budowie jej wierszy, lecz także w skomplikowanej budowie tomiku, w którym wszystko jest ze sobą połączone, nie ma nic przypadkowego, nawet okładka (a można by powtórzyć za autorką, że przede wszystkim okładka!) jest częścią tej spójnej całości.

Bardzo spodobało mi się w Fetlińskiej to, że myśli – i to myśli twórczo, odkrywczo i intensywnie. Opowiadała nam nie tylko o swoim życiu, nie tylko o tym, jak pisze, czym jest dla niej poezja, lecz mówiła też o swoich przemyśleniach, wnioskach, które wyciąga patrząc na otaczający świat i jego historię. Było to dla mnie ważne przeżycie – zobaczyć, że poezja Fetlińskiej nie jest jakąś bezsensowną zbitką słów, w której mogę na siłę szukać sensu, lecz bierze swój początek w głębokich rozmyślaniach, próbach zrozumienia życia, chęci przeanalizowania tego, co nas spotkało lub co jeszcze spotka. Przekonałam się, że mogę dzięki niej robić to samo, dochodząc do własnych wniosków lub kontestując, jak Fetlińska. Przecież pomimo tego, że „próbujemy dojść, jak jesteśmy zbudowani, ciągle nam się to nie udaje”.

Myślę, że spotkanie z autorką „Glosolalii” było dla nas wszystkich ciekawym doświadczeniem, które w miłej, ciepłej atmosferze zachęciło nas do rozwijania własnych talentów, realizowania celów i kreatywnego myślenia, nawet jeśli inni (jak chociażby początkowo polonistka Fetlińskiej) nie będą wierzyli, że jesteśmy do tego zdolni.

 Ewa Krawczuk

poniedziałek, 17 grudnia 2012

POŁÓW 2012

Gdzieś we Wrocławiu pośród tysiąca zapachów i dźwięków, które miały związek ze zbliżającymi się świętami, słychać było nieśmiały, lekko drżący Głos. Starał się przebić przez krzyki dzieci błagających o kolejnego batonika i zmęczone (może nie tyle zmęczone, co znudzone) odpowiedzi mężów na pytania żon dotyczących prezentu dla ukochanej mamusi. Głos co chwila chował się za zapisanymi kartkami, pragnąc być zauważonym i zrozumianym przez inne Głosy, ale przede wszystkim chciał zostać nazwany Poetą.
Niestety, od innych otrzymał miano debiutanta, co bynajmniej nie ostudziło jego zapału. Debiutant. To już coś. Od debiutanta tylko krok do poety. Poeta jest znany, poeta pisze, poetę chwalą, poeta zarabia. Głos-debiutant starał się nie myśleć o minusach, póki wszystkie oczy (małe, duże, jasne, ciemne, pozbawione krzty inteligencji i te nieco mądrzejsze, choć dla niego wszystkie tak samo przerażające) są zwrócone na niego i chłoną każde słowo z jego ust, każdy dźwięk. W końcu był Głosem. To do czegoś zobowiązuje. 
Tego dnia w centrum uwagi byli:  Katarzyna Fetlińska i Filip Wyszyński.  „Wyłowieni” debiutanci zaznali prawdziwego sukcesu, z tym że każdy z nich w odmienny sposób.  Droga do zaistnienia w świecie poezji w przypadku Katarzyny Fetlińskiej, była dość krótka. Wszystko potoczyło się w zaskakująco szybkim tempie, czego efektem była Glossolalia. Złośliwi twierdzą, że udany debiut młodej poetki spowodowany był „efekciarskim” czytaniem swoich  wierszy.  Naszym zdaniem  w oryginalności, nowym pomyśle nie ma nic złego. To właśnie wyróżnia jej wiersze spośród innych.  Dodatkowo po usłyszeniu takiego wiersza na głos,  nasuwa się jeszcze inna interpretacja, niż po pierwszym przeczytaniu. Natomiast co do twórczości Filipa Wyszyńskiego, cały etap do wydania tomiku poprzedzony był mozolnymi przygotowaniami.  Tom  Skaleczenie chłopca ulegał licznym modyfikacjom, aż ewoluował w dojrzałą, przepełnioną mądrością książkę. Tym razem wyraźnie widać, ze czas młodemu twórcy był potrzebny i w znacznej mierze się przysłużył.
Oboje młodzi goście mieli przypiętą plakietkę "debiutant", lecz każde z nich nosiło ją zupełnie inaczej... Bardziej melancholijnyy, zamyślony, skryty i poetycko tajemniczy był zdecydowanie Filip Wyszyński, zaś u Katarzyny Fetlińskiej było widać ten specyficzny błysk entuzjazmu i pasji w oczach, ona czarowała swoim czytaniem, i urzekła tak kolejne rzesze słuchaczy.
Zanim jednak mieliśmy przyjemność spotkać się z tą tak różną, lecz równie fascynującą i odznaczającą się swoją charakterystyczną indywidualnością dwójką, zaprezentowała się przed nami spora grupa innych, ledwie początkujących autorów, którzy debiuty mają jeszcze przed sobą. Była to jedyna taka okazja, by usłyszeć ich po raz pierwszy, bo nawet po postawie samych uczestników widać było, jak mało ich uwagi skierowane jest na to, co wokół, na przedświąteczne dźwięki, zapachy... To był chór nieśmiało przebijających się Głosów, niezwykle urzekających, które zagłuszane były własnym drżeniem, biciem serc właścicieli, którzy starali się je opanować, ukazywały się poza ich wnętrzem, wychylały się ku światu i sławie w ten grudniowy wieczór. Urzekały, wzruszały i emanowały wielką nadzieją, nadzieją na powodzenie i sukces, pragnieniem zaprezentowania się i przekazania swojej opowieści.

Ana Dedeszko, Marta Sakowicz, Zuzanna Chabielska

sobota, 15 grudnia 2012

Co o Katarzynie Fetlińskiej wiedzieć należy …

Katarzyna Fetlińska to młoda poetka oraz studentka filologii angielskiej na Uniwersytecie Warszawskim. W 2011 roku została laureatką projektu "Połów. Poetyckie debiuty" zorganizowanego przez wydawnictwo Biuro Literackie. To właśnie ono opublikowało w czerwcu 2012 roku jej debiutancki tom wierszy "Glossolalia".

Urodzona w Ciechanowie, mieszkanka Warszawy, z łatwością przemienia zwyczajne słowa w ruchome obrazki. Nadaje tempo temu, co stałe, jednocześnie nadając słowom całkowicie inne znaczenie. To właśnie dlatego jej utwory maja ta niesamowita "prędkość".

Do życia podchodzi z dystansem. Lubi gry. Nosi czarne glany i czerwoną szminkę. Swoim wyglądem sprawia wrażenie zbuntowanej nastolatki o zbyt dorosłej osobowości. Jest poetką, która ma już za sobą pierwszy tom literacki, jednak przed wydaniem swojego debiutu, wiersze publikowała w czasopismach takich jak: "Neurokultura", "Pogranicza" i "Rita Baum".

Kasia swoje zamiłowanie do poezji odkryła, gdy miała 16 lat. Jej wiersze można czytać na wiele sposobów. Sama przedstawia je bardzo interesująco, szczególna uwagę zwracając na tony, dźwięki i emocje. Jak sama stwierdziła, chce w ten sposób pokazać, że czytanie wiersza nie musi być monotonne i nudne.

Alena Loreth

Nieoczytani, wulgarni i godni politowania

Kto powiedział, że młodzi są nieoczytani, wulgarni i godni politowania? Takie głosy słyszy się w autobusie, tramwaju po prostu wszędzie. A tu nagle spotkanie literackie z Katarzyną Fetlińską ukazuje jak bardzo wykształceni, oczytani i obyci w świecie są młodzi ludzie, a na dodatek patrzą na życie świeższym spojrzeniem niż starsze pokolenia. Dzięki temu pojawia się coś innego, nowego, intrygującego.

Nawał obrazów, tytułów, nazw, jakimi została zaatakowana moja głowa, spowodował miłą sercu, trudną do poukładania mozaikę. Po innych spotkaniach czułam się albo mile podbudowana, albo zachwycona, czasem zirytowana, wzburzona z poczuciem zmarnowanego czasu. A po tym spotkaniu?

Miałam przed oczami miraż tego spotkania, jego ulotną chwilę, którą tak trudno było uchwycić ze względu na sztuczność sytuacji spowodowaną kilkoma źle dopasowanymi elementami układanki. Ta sytuacja nie była z winy autorki czy uczniów po prostu każdy czuł się dziwnie patrząc na prawie rówieśniczkę opowiadającą o swoich utworach. Poetka, choć ona sama tego określenia nie lubi, wydawała mi się nie na miejscu pod tablicą. Kontrastowała z całym otoczeniem ze względu na czerń ubrania i czerwień ust. Gdy czytała swoje wiersze kojarzyła mi się bardziej z bajkową Królewną Śnieżką albo z mroczna postacią powieści fantasy, na pewno nie z dostojną poetką tłumaczącą nam zawiłości swej poezji, choć muszę przyznać, że wytłumaczenie jak powstały przytoczone na spotkaniu wiersze było niesamowite.

Wracając do autorki, z taką osobą chciałabym usiąść przy kawie, porozmawiać, nie zadawać sztywnych, zawiłych pytań dłuższych od odpowiedzi. Po prostu zjeść dobre ciastko, pogadać o tym, co cieszy i tym, co inspiruje, podziwiać jej erudycję i aktorska postawę, podyskutować o ulubionych książkach, ale na pewno nie chciałabym wrócić na spotkanie w szkole, gdzie głupio było się odezwać i gdzie zastanawiałam się, co ona tu robi? Niestety na to pytanie nie udało mi się znaleźć odpowiedzi i raczej już nigdy nie znajdę.

Klaudia Sudoł

Nagroda literacka Nike 2012

Słowo Nike kojarzy się przede wszystkim z producentem butów sportowych, a dla tych bardziej wtajemniczonych jest to imię greckiej bogini zwycięstwa. Warto więc uświadomić niektórym, iż w Polsce co roku przyznawana jest Literacka Nagroda Nike dla autora najlepszej książki. Konkurs liczy sobie już piętnaście lat, do finałów zakwalifikowało się ponad stu pisarzy i poetów. Zwycięzca otrzymuje statuetkę zaprojektowaną przez Gustawa Zemłę oraz nagrodę pieniężną, której fundatorami są Gazeta Wyborcza oraz Fundacja Agory. Konkurs dzieli się na trzy etapy; pierwszy to przyznanie przez jury dwudziestu nominacji, z których następnie wyłania się siódemkę finalistów. Decyzję o przyznaniu nagrody jury podejmuje w dniu jej wręczenia. 

Tegorocznym laureatem Nike został Marek Bieńczyk za Książkę twarzy. Było to pewne zaskoczenie, gdyż nagrodę zazwyczaj przyznawano za powieści, podczas gdy Książka twarzy Bieńczuka to zbiór esejów o rzeczach dla autora ważnych, więc znajdziemy w niej nie tylko teksty o utworach Chateaubrianda czy Baudeleire’a, ale też o Leo Beenhakkerze, Winnetou, winie przeplatanych wspomnieniami z dzieciństwa. Jak twierdzi Bieńczyk, to jego prywatny Facebook. 

 Jednak nie każdemu spodoba się „fejsbukowa strona” Bieńczyka. Pojawiają się opinie, że książka jest męcząca z powodu nadmiaru terminów, z których zrozumieniem przeciętny Polak będzie mieć trudności, ciężka w odbiorze, nieinteresująca, lecz zaprzeczyć nie można, iż autor Książki twarzy to człowiek wykształcony, patrzący wnikliwie na literaturę, przez co jego eseje są prawdziwą gratką dla polonistów. I jak się okazuje, nie tylko dla nich. Niektórzy w tej publikacji znajdują przyjemność obcowania z człowiekiem pełnym pasji, o szerokim wachlarzu zainteresowań. Bieńczyk w każdym rozdziale objawia czytelnikowi kolejne swoje oblicze ukazane za pomocą twarzy innych ludzi. 

W Książce twarzy nie znajdziemy tekstów przesiąkniętych polityką, sytuacją gospodarczą, czy wojną w Strefie Gazy, które to tematy nadają się na ambitny utwór literacki i które historia za kilkadziesiąt lat ukaże jako najważniejsze. Chyba właśnie w tym tkwi siła tej książki – Bieńczyk pisze o sprawach codziennych. Bo kogo obchodzi, co się dzieje w Chinach, kiedy polscy piłkarze grają o Mundial? 

Ana Dedeszko

piątek, 14 grudnia 2012

Katarzyna Fetlińska - zdjęcia ze spotkania w LO IX

Ostatnie przygotowania do rozpoczęcia rozmów na temat „Glosolalii”
Breakfast in Fur 1936 na naszej szkolnej ławce
Czerwona szminka...
.. i glany
W niektórych momentach Kasi brakowało słów...
...w innych szczegółowo wgłębiała się w poszczególne wiersze
Roześmiana Kasia
Monika Pietraszewska

poniedziałek, 10 grudnia 2012

„Dusza nie ma sylwetki, więc nie rzuca cienia” - o tomiku Andrzeja Sosnowskiego (z duszą i cieniem).

„Sylwetki i cienie” to najnowszy tomik poetycki Andrzeja Sosnowskiego, chyba najwybitniejszego poety pokolenia. Poetyckie wiersze, poetycka proza. (Czasami proza Sosnowskiego jest bardziej poetycka od poezji wielu poetów). Wszystko wplecione w elementy kalendarza Majów, którzy zapowiedzieli, że za kilka dni nas nie będzie. Więc cień Majów przede wszystkim. Ale jest jeszcze Wielki Nieobecny – Artur Rimbaud. Wzywany do Zanzibaru (bo tam „podobno jest co robić”), wymieniający nazwy kolejnych miast, które odwiedził (Herrer, Berbera, Goro, Harar), karmiący się nieszczęściami (bo „niczego nie można studiować poza nieszczęściem”). „Uprowadzony przez inność i zesłany w obcość”.


Sylwetek, cieni i kontekstów jest więcej. Erudycja Andrzeja Sosnowskiego nie zna granic. Słowa, słowa, słowa, jak „napisy końcowe schodzących z ekranu”. A poza erudycją? Chociażby wyczulenie na warstwę dźwiękową słowa - opalanie się przy opalizujących oscylacjach. Wyrwanie go z potocznego kontekstu (ulga - „ach, nie prorodzinna”). I mnóstwo, mnóstwo niedopowiedzeń - „nikłe pogłoski niemych znikliwości”. Znikliwość – co to w ogóle za słowo? Fenomen językowy. Zamyka w sobie całe doświadczenie człowieka.


Andrzej Sosnowski jest poetą nieuchwytnego (znikliwego). Jest poetą nastroju. Czaruje czytelnika ulotnymi obrazami cichego wiatru w srebrnym zbożu, zwichrzonych kałuż pod kościołem. Oddaje szaleństwo świata. Zmusza do zatrzymania się. Zastanowienia.

To nie jest poezja dla wszystkich. Na pewno.

sobota, 8 grudnia 2012

Był grudniowy wieczór, za oknem prószył śnieg...

Był grudniowy wieczór, za oknem prószył śnieg. Andrzej Sosnowski zgasił czerwonego chesterfielda w popielniczce, dym unosił się gęsto w powietrzu. Przy akompaniamencie cichego westchnienia podniósł się z biurowego krzesła, pochwycił szklaneczkę ze złocistym napojem i przeszedł do sali obok, by niechętnie wziąć udział w spotkaniu Pogotowia Literackiego. 

 Projektor rzucał na tablicę fragment tekstu REM. Tytuł ten nie pochodzi od skróty rapid eye movement (symptomu fazy głębokiego snu), a są to trzy pierwsze głoski nazwiska wielkiego poety Artura Rimbaud. Francuski mistrz pióra, którego większość poezji powstała w wieku dojrzewania, czyli między szesnastym, a dwudziestym pierwszym rokiem życia, był bardzo barwną i nietuzinkową osobowością. Wydał znakomite dzieła poetyckie i gdy był u szczytu swojej sławy, emigrował do Afryki, by tam zająć się handlem ówcześnie jednymi z najcenniejszych towarów: kością słoniową i niewolnikami. Sosnowski usiadł na wyznaczonym dla niego miejscu, postawił szklankę na stoliku i uprzejmie przywitał się ze zgromadzonymi ludźmi. Pani koordynatorka projektu przedstawiła swojego gościa używając w tym celu liczebników, którymi biura, a wśród nich Biuro Literackie tak sprawnie operują, a następnie przeszła do wywiadu. Zapytała o szczegóły dotyczące najnowszego tomiku, który ma swoją premierę w styczniu 2013 roku, o wiersz projektowany na ścianie, a następnie poprosiła, by autor przeczytał ów wiersz. 

W ciszy rozlegał się tylko niski, wieloletni głos poety. Moja uwaga rozproszona była konsumpcją podarowanej mi pomarańczy o bardzo soczystym smaku. Nie docierał do mnie sens wypowiadanych słów, lecz bardzo wyraźnie słyszałem melodyjność docierających do mnie dźwięków. "Aden, Harar (Gey, Hārer, Harer), Tağ ūrrah, Szoa (Shewa, Shoa), Herer, Berbera, Goro, Oborra, Obok, Danakil, Harar, Degadallalah, Ballaoua, Arrouina, Doudouhassa, Dadap, Warambot, Zeila, Aden" Mam świadomość, że to już zupełnie nie ma sensu, a mimo to wywiera na mnie wpływ. Doświadczenie niemalże mistyczne, sakralne, jak rozpuszczanie się w dźwiękach mantry, albo szumie płynącej wody. Poezji się nie tłumaczy, poezje się kontempluje. 

Z takiego samego założenia, jak zrozumiałem, wychodził Andrzej Sosnowski. Po przeczytaniu wiersza, Pani koordynatorka projektu ruszyła z kolejnym zestawem pytań odnośnie zachwytu poezją Rimbauda. Nikt poza nią nie miał pytań, a sam autor zdawał się podchodzić z dużym dystansem do całej sytuacji. Do dyskusji włączył się jedynie inny poeta, Konrad Góra. Napomknął o swojej krótkiej fascynacji ostatnimi słowami Rimbauda. Gdy padło kolejne z rzędu pytanie, Andrzej Sosnowski jawnie zignorował Panią koordynator projektu i zapytał siedzącego nieopodal mnie mężczyznę: "Arturze. Palimy?". To bardzo rozbawiło dziewczyny siedzące w pierwszym rzędzie, a mężczyzna chyba poczuł się zakłopotany. Znali się, co wynikało ze zwrócenia się po imieniu, gdyż mężczyzną tym był Artur Burszta, szef \ Biura Literackiego. Nie odpowiadał jednoznacznie. Sosnowski pozostawał nieugięty i jakby trochę rozbawiony powtórzył pytanie: "To jak, Arturze? Palimy?" Niestety szef wydawnictwa uważał, że należy kontynuować spotkanie. Jakby szukając argumentu potwierdzającego absurdalność swojej sytuacji poeta zapytał rozentuzjazmowane dziewczyny, czy wiedzą, kim był Rimbaud. Nie wiedziały. 

Jak więc mógł tłumaczyć skomplikowany ultrawiersz wielkiego mistrza i kabalisty składający się z nazw miejsc, które były punktami podróży po Afryce, lub jego pożegnanie: jeden udział, jeden kieł, dwa udziały, jeden kieł, trzy udziały, jeden kieł, cztery udziały jeden kieł, pięć udziałów, dwa kły głupiutkim dzieciom dojrzewającego kapitalizmu? One cierpią biedę potrzeb. Gdyby było inaczej, nie byłoby projektu Szkoły z Poezją, prawda? 

W dalszej części spotkania podjął się rozważań dotyczących magii zdania z "Pieśni nad Pieśniami": "chodźmy na pola, zanocujmy w wioskach." Werset był inspiracją dla autora podczas pisania poematu "Tymczasem nocujemy gdzie indziej". Odniósł się w tym przypadku do Mickiewicza, który pisze: Śniła się zima, ja biegłem w szeregu. Zwrócił uwagę, jak w obydwu przypadkach druga część zdania czyni rzecz niezwykłą. Pierwsza - chodźmy na pola, albo śniła się zima - nic się nie dzieje, dopiero po dodaniu tej drugiej coś zaczyna się dziać, choć jak sam stwierdził, po drugiej części zdania w jego wierszu już nic się nie dzieje.

Pani koordynator projektu dając szanse skorzystania z obecności tak wspaniałego pisarza zapytała, czy ktoś jeszcze ma jakieś pytania. Wokół poety powstał swoisty mikrokosmos, składający się z Konrada Góry, Artura Burszty, Pani koordynator i innych "wtajemniczonych", więc nikt nie poczuwał się "zaproszony na imprezę". Podniosłem rękę i zapytałem poetę, jakie pali papierosy. Odpowiedział, że marlboro czerwone, albo ewentualnie chesterfieldy czerwone. Podziękowano autorowi za przyjemne spotkanie i podzielenie się inspiracjami, po czym mógł on spokojnie pójść zapalić. Człowiek w sidłach nałogu i ludzi z Biura Literackiego, w tragicznym położeniu, jak Mr. Jones w klatce, gdy ktoś podaje mu kość*, zupełnie nie na swoim miejscu, nie na swoich warunkach. 

* Ballad of a Thin Man - Bob Dylan 

 Maciej Michalski

piątek, 7 grudnia 2012

Co o Andrzeju Sosnowskim wiedzieć należy…

Pomysł na wiersz zamknięty, który kulminuje i kończy się jakimś nieodwołalnym przesłaniem, jest mi całkowicie obcy ze względu na to, że wówczas zawsze parafraza, interpretacja, zastępuje wiersz i wiersz staje się jeszcze bardziej niepotrzebny.

Andrzej Sosnowski to urodzony w 1959 r. polski poeta i tłumacz, absolwent anglistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Jest laureatem wielu nagród literackich, z których najistotniejszymi są Wrocławska Nagroda Poetycka Silesius oraz Nagroda Literacka Gdynia.

Sosnowski jest uważany za jednego z najbardziej wpływowych i naśladowanych poetów ostatnich lat. Jego poezja często jest nazywana „hermetyczną”, posiadającą określone grono odbiorców, z racji jej trudności i poruszania kwestii językowych. Niemniej jednak, twórczość poety jest bardzo często powodem kontrowersji – została kiedyś nazwana „zawadzającą wanną”, ponieważ może być uznawana za coś niepasującego do polskiej literatury współczesnej. Poeta od wielu lat czerpie natchnienie z dzieł innych autorów, lecz jak na prawdziwego artystę przystało, nadaje im zupełnie nowy, różniący się od oryginału wygląd.

 Można też dodać, że Sosnowski wydaje się introwertycznym człowiekiem, któremu do szczęścia wystarczają papieros w dłoni i wygodne miejsce do czytania.

Anita Plucińska

czwartek, 6 grudnia 2012

Andrzej Sosnowski w Biurze Literackim - Zdjęcia

Skromny ale jakże wielki poeta!
Książki czekające na nowych właścicieli w Biurze Literackim
...których nie było końca
Świąteczny nastrój z tomikiem „Sylwetki i cienie”
Rozważania na temat „Pieśni nad pieśniami”...
 
"Aden, Harar (Gey, Hārer, Harer), Tağ ūrrah, 
Szoa (Shewa, Shoa), Herer, Berbera, 
Goro, Oborra, Obok, Danakil, Harar, Degadallalah, Ballaoua, Arrouina,
Doudouhassa, Dadap, Warambot, Zeila, Aden" i próba uchwycenia

 tajemniczego nastroju podczas czytania pana Andrzeja Sosnowskiego
Podczas dyskusji pan Andrzej znalazł sekundę,
aby spojrzeć w obiektyw mojego aparatu.
























 Monika Pietraszewsa

Andrzej Sosnowski i trudy sprawozdawczo-interpretacyjne.

Umiejętność opisywania zdarzeń jest rzeczą bardzo ważną i trudną, zwłaszcza jeżeli w grę wchodzi sytuacja, w której bierze udział wybitny poeta. Udając się na spotkanie autorskie z Andrzejem Sosnowskim nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Może to i lepiej, z racji tego, że jest to poeta niebanalny i jakiekolwiek oczekiwania są tu niewskazane, ponieważ wiązałoby się to z możliwością rozczarowania. Oczekując w zniecierpliwieniu na wyjście Pana Andrzeja, szybko zapoznałam się z utworem wyświetlonym na ekranie. Zatytułowany był Rem. Hmm… Moje nieudolne próby interpretacji zostały przerwane wkroczeniem do sali Poety we własnej osobie.

Pierwsza myśl, którą oczywiście musiałam podzielić się z koleżanką siedzącą obok nie była zbyt głęboka: Ojej! To on taki stary?! (Cóż za dyletanctwo z mojej strony). Ta reakcja była nie na miejscu. Zaczytując się dziełami tego poety wyobraziłam go sobie nieco inaczej, jednakże ich doskonałość powinna mi zasugerować dojrzałość artysty.

Abstrahując od kwestii tak nieistotnej jak wiek. Zaczęło się! Pan Andrzej na prośbę prowadzącej spotkanie przeczytał swój wiersz z nowej książki ,,Sylwetki i Cienie" o tytule ,,Tymczasem nocujemy gdzie indziej”. Wiersz zaczyna się słowami: Chodźmy na pola, zanocujmy w wioskach. Wers ten pochodzi z ,,Pieśni nad pieśniami", zdaniem Andrzeja Sosnowskiego najpiękniejszego utworu miłosnego- no cóż, trudno się nie zgodzić. Poproszony o interpretację całego utworu, drobiazgowo skupił się na tym pierwszym wersie uznając resztę tekstu za nieistotną. Jeżeli tak wykształcony człowiek ma takie zdanie, to nie należy się kłócić. Chociażby z tego względu, że to człowiek doskonale wykształcony, a ja nawet nie mam matury. Rzecz jasna, powyższe określenie Pana Andrzeja względem własnego tekstu było humorystyczne i tak też je potraktowałam. Poza tym ogół wypowiedzi poety nawiązywał do osoby Artura Rimbauda. Przy tak wielkiej fascynacji nie sposób nie zauważyć intertekstualności, która zachodzi w twórczości Sosnowskiego, o czym sam zresztą wspominał.



Wracając do utworu, który został tam wyświetlony. Andrzej Sosnowski z pełnym zaangażowaniem przeczytał tekst, z którego niestety większości nie rozumiałam/usłyszałam i a cały utwór zdawał mi się być jakimś bełkotem. To dosyć niezręczna sytuacja, ponieważ nie wiedziałam czy tylko ja nie rozumiem, czy na spotkaniu jest zgrupowanie snobów udających zachwyt pomimo kompletnego braku zrozumienia. Z tego, co mówi moja nauczycielka języka polskiego, miałam prawo nie zrozumieć, gdyż twórczość Andrzeja Sosnowskiego jest dość trudna – jakaż to ulga dla mego sfrustrowanego umysłu. Pomijając ten aspekt, ogół spotkania był bardzo humorystyczny i wykraczający poza schematy nudnych spędów. Przerywniki, jakie stosował poeta (o treści: ,,Arturze, palimy?’’) były świetnym zabiegiem rozluźniającym atmosferę skupienia/znudzenia młodych uczestników. Mimo to odczuwam niedosyt. Nikt z młodzieży zebranej tam nie pokwapił się o zadanie sensownego pytania Panu Andrzejowi. Dopiero siedzący za mną kolega pytaniem: „Jakie papierosy Pan pali?” uratował słuchaczy przed posądzeniem o brak zainteresowania.

Ewelina Panek

Targi książki

Były targi książki. Jak co roku. Od czwartku do niedzieli (29 listopada – 2 grudnia). Dla uczniów naszej szkoły to rzecz oczywista, że na początku grudnia z jakimś nauczycielem na pewno się tam wybierzemy. Bo blisko, cel szczytny. Stoiska mają prawie wszystkie wydawnictwa, jakie działają w naszym kraju – może nie jest tak źle z naszą kulturą, skoro jest ich całkiem sporo. Dla każdego ucznia nie bez znaczenia jest fakt, że można tam kupić książki z dużym rabatem. Jak dużym? Przynajmniej 10%, choć większość wydawców daje więcej. Zdarzają się też prawdziwe perełki. Książki za 5, 10 zł. Naukowe, literackie – do wyboru, do koloru. No i rabat specjalny. Ja robię to tak: długo stoję z książką w łapie, wertuję, oglądam, wzdycham. Ściągam sprzedawcę wzrokiem. Pytam o cenę. Znowu wzdycham. Zazwyczaj się tłumaczą, że rabat i tak duży. No tak, ale i tak nie starczy, a pani od polskiego polecała... Nie wyobrażacie sobie jak to działa! „Dostojewski i przeklęte problemy” Przybylskiego wpadł w moje łapy za 15 zł, zamiast 30 (z rabatem). I kłamstwa nie było, bo polonistka rzeczywiście zachęcała, gdy omawialiśmy „Zbrodnię i karę”.

Poza wymiarem promocyjno - zakupowym targi to okazja spotkania z wybitnymi pisarzami. W zeszłym roku miałam okazję pogadać z Wojciechem Kuczokiem ( a może dwa lata temu?). A mama zrobiła mi miłą niespodziankę w postaci książki z dedykacją Olgi Tokarczuk.

Dobrze, że mamy takie targi.

środa, 5 grudnia 2012

"Zwiadowcy"- recenzja

Odkąd w księgarniach na całym świecie pojawił się "Harry Potter", zapanowała moda na czarodziejów, wiedźmy i magię. Nieco świeżości mogła wprowadzić Stephanie Meyer sagą "Zmierzch", jednak świecące wampiry już nie sprawiają, że można poczuć tę niesamowitą chęć czytania. 

 Gdy jakiś czas temu weszłam do księgarni, z zamiarem kupienia czegoś interesującego dla koleżanki, nie spodziewałam się, że natknę się na książkę, która wciągnie mnie w ten magiczny sposób. 

"Zwiadowcy" Johna Flanagana to powieść skierowana w szczególności do młodzieży (co można zauważyć już po okładce), jednak starsi czytelnicy też z chęcią ją czytają. Książka zaczyna się zwyczajnie, jednak zapowiadając ten niezwykły pomysł, jaki w swojej głowie stworzył autor. 

Głównym bohaterem jest młody, piętnastoletni chłopiec - Will. Jego największym marzeniem jest zostać jednym ze sławnych i odważnych rycerzy, ale los jaki go spotyka, jest zupełnie inny niż to sobie mógł wyobrazić. Ta opowieść jest typowo czarno - biała. Już od początku można stwierdzić, kto jest dobry, a kto zły. Nie jestem do końca pewna czy to plus, czy minus utworu, ale tym pierwszym na pewno jest brak JAKIEJKOLWIEK magii. Długo szukałam i przeglądałam każdą możliwą powieść fantastyczno - przygodową, by znaleźć właśnie "Zwiadowców". 

 Dzięki lekkości, z jaką pisze autor powieść czyta się łatwo i przyjemnie. Polecam ją każdej osobie, która wykazuje choć minimalne zainteresowanie czytaniem. A skoro ty, drogi czytelniku, znalazłeś się tutaj, to do tej grupy się z pewnością należysz. W tym wypadku, z uśmiechem na ustach, chcę Cię zachęcić do kupienia tej, a nie innej książki. Jeśli nie dla siebie, to dla młodszego brata. Jeśli nie dziś, to jutro. Jeśli nie, to… 

Alena Loreth

czwartek, 29 listopada 2012

Dwa oblicza kobiecości

Uwielbiam literaturę kobiecą. Mimo, że temat miłości nie wydaje się ambitny, wiele autorek udowodniło, że na jego podstawie można zbudować prawdziwe dzieło. Powieść Jane Austen „Duma i uprzedzenie” to klasyka gatunku. Austen opisuje historię rozpuszczonych dziewcząt z dobrych rodzin, których największym (jedynym) problemem jest zamążpójście. Aby być jak najodpowiedniejszą partią dla bogatych kawalerów muszą umieć grać na pianinie, znać się na sztuce i poezji. I szukają tak tych swoich książąt, kręcąc się po salach balowych w pastelowych, koronkowych sukniach, i przychodzą na herbatkę do zamożnych znajomych. Przy całej mojej złośliwości muszę przyznać, że uwielbiam czytać o tych zupełnie pozbawionych kontaktu z rzeczywistością kokietkach. Chociaż w niektórych momentach każda współczesna dziewczyna musi odłożyć książkę, by zaśmiać się lub podenerwować na osiemnastowieczne zasady i konwenanse, jest to wszystko poniekąd urocze. Moja wewnętrzna feministka jest skutecznie uciszana przez Austen i budzi się ta część mnie, która ma ochotę włożyć suknię do ziemi, zakręcić włosy i iść na spacer z absztyfikantem, podczas którego rozmawialibyśmy o muzyce, bo przecież temat polityki czy spraw bieżących nie jest odpowiedni dla kobiety. Ta tajemniczość w relacjach damsko- męskich jest najbardziej pociągająca w owej wizji, tak różnej od współczesności. Może właśnie te różnice sprawiają, że po dwustu latach kobiety nadal szaleją za Austen i panem Darcy, szczególnie gdy wciela się w niego Colin Firth.

Lecz literatura kobieca to nie tylko miłostki, zdrady i plotki. Przeciwieństwem dziewczyn z „Dumy i uprzedzenia” jest Ksenia, główna bohaterka „Białej Wilczycy” Theresy Revay. Piętnastoletnia Rosjanka z arystokratycznej rodziny musi poradzić sobie z osieroceniem, pozbawieniem majątku, tytułu, trudami ucieczki z kraju i opieką nad rodzeństwem. Wszystko, co w życiu osiąga, jest wynikiem jej pracy i poświęcenia. Zupełnie niezależna, silna i bezkompromisowa, potrafi złożyć broń tylko przed swoim ukochanym – niemieckim fotografem. Lecz nieplanowana ciąża, wybuch drugiej wojny światowej i małżeństwo z rozsądku pozbawiają ją jedynej osoby, która dawała jej szczęście. W „Białej Wilczycy” nie tylko fabuła jest ważna. Tło historyczne jest tym, co dopełnia powieść. Rewolucja rosyjska, Paryż biedoty i burżuazji, dekadencki Berlin, ludzie skupieni na filozofii i polityce, nieświadomi zagrożenia wojną – nie jestem w stanie opisać w kilku słowach tego, jak świetnie Revay potrafi przenieść czytelnika w tamte czasy. Czytając „Białą Wilczycę” marzenia o pastelach, balach i ogrodach angielskich wydają się niedorzeczne. Wtedy chce się być kobietą silną jak Ksenia, która swoją urodą, pewnością siebie i umiejętnym wykorzystaniem wdzięku i kobiecej subtelności przetrwała, gdy wydawało się to niemal niemożliwe.

Anna Hnatkowska

poniedziałek, 26 listopada 2012

Pisanie na kolanie

Znów on, znów jego kolory, jego oczy jak malutkie kropeczki, jego piękny otwór paszczowo-gębowy i jego piórka. Znów to słowo. Powtarzane w głowie jak mantra. Obrazy przed oczami, widziadła i senne mary, wiersze krótsze niż tchnienie chwili, sny dłuższe niż tygodnie, choć trwające tylko godzinę. I wątpliwość tak wątpliwa, że aż pewna.


Bohdana Zadurę można nazwać poetą niemłodego już pokolenia, choć jego obserwacje są wciąż trafne. Dostrzega to, co innym zobaczyć trudno, to, co owiane jest mgłą. Autor w swoich króciutkich wierszach, zajmujących często co najwyżej cztery linijki zawiera wszystko, co człowiek czuje i myśli. Jego wątpliwości, marzenia, wiarę, poglądy i dużo więcej. Czasami w wierszach Zadury wystarczy sam tytuł by czytelnika zaciekawić, przekazać mu coś ważnego, podsunąć mu jakąś ciekawą myśl.

Poeta serwując nam swoje utwory stopniując ich długość, przygotowuje nas na coraz bardziej opisowe wiersze wymagające często większej wiedzy na temat niektórych wydarzeń a nawet innych dzieł. Może się wydawać, że przez swoja budowę krótkie wiersze są łatwiejsze, ale one zmuszają do bardzo intensywnego wysiłku interpretacyjnego.
Druga część tomiku stanowią sny, często zainspirowane codziennością, w których występują osoby znane i nieznane śniącemu, w których podświadome lęki zabierają bliskich albo odcinają, oddalają nas od nich. Czytając zapisy senne Zadury można pomyśleć, że są to podstawy do scenariuszy filmów psychologicznych bądź horrorów. Całkiem możliwe, że jakiś reżyser zainspiruje się którymś z wierszy bądź snów i zobaczymy wybitny film na podstawie utworu wybitnego pisarza.
Jako, że ma być to recenzja, takie słuchy przynajmniej chodzą, muszę napisać moją opinię, choć sądzę, że jest ona mocno wyczuwalna w całym tekście.

Dla mnie utwory Bohdana Zadury są jednymi ze wzorów jak powinnam pisać i jak zachęcić czytelnika do czytania. Mimo tego, że pisarz nie jest moim jedynym idolem (bardzo zmienna i niestała funkcja) to jego pomysły inspirują mnie do działania i do podejmowania nowych wyzwań. Na potwierdzenie i zakończenie dodam, że dzięki niemu zaczęłam pisać swój senny notes, choć moje sny nadają się bardziej na scenariusze komedii romantycznych albo thrillerów.

Modlitwa feministki

Boże, jaka jesteś piękna

Klaudia Sudoł

piątek, 23 listopada 2012

Co o Bohdanie Zadurze wiedzieć należy...


Bohdan Zadura jest polskim prozaikiem, poetą, tłumaczem, a także krytykiem literackim. Debiutował na łamach miesięcznika „Kamena” w 1962r. Od 2004r jest redaktorem naczelnym „Twórczości” - najstarszego polskiego pisma literackiego. Za tom „Nocne życie” został uhonorowany nagrodą poetycką Silesius w kategorii książka roku. Jego anty-kapłańskie podejście do  pisarstwa uczyniło go postacią kluczową dla poezji ostatnich dwudziestu lat. Przez pokolenie najmłodszych pisarzy jest pieszczotliwie nazywany 'Papą'.

Według Zadury, pisarz powinien zajmować się przede wszystkim samym pisaniem, a nie mitologizowaniem swojej pracy i osoby, co kąśliwie i ironicznie podkreśla w „Wierszu dla Marty Podgórnik” (którą znamy z niefortunnego spotkania w Pogotowiu literackim). Jest człowiekiem bardzo lekko podchodzącym nie tylko do literatury, ale też i do swojej osoby, co perfekcyjnie ukazuje tytuł zbioru wywiadów „Klasyk na luzie”. Osoby, które nie miały możliwości poznania Zadury, bądź choćby przeczytania jego wierszy, powinny sobie wyobrazić go jako wielkiego gawędziarza. Jego wypowiedzi są przepełnione humorem i można odnieść wrażenie (możliwe, że błędne), że to, co robi, sprawia mu wielką przyjemność.

Zewsząd można usłyszeć słowa zachwytu nad jego poezją. Jarosław Borowiec pisał, że: „Wiersze Bohdana Zadury niczym soczewka skupiają rozproszone światło przemian zachodzących we współczesnej poezji polskiej”, natomiast Joanna Orska pisze tak „Wiersze Zadury łączy subtelna sieć powiązań, które miejscami splatają się podług konsekwencji poetyckiej, kiedy indziej zaś podyktowane są porządkiem wspomnień, specyficznej nawracalności pewnych wątków, motywów, fragmentów wierszy, tematów, czy też nazywanych wprost przedmiotów (książek, ludzi) – odnajdujących swoje miejsce w teraźniejszym dyskursie poety, a może raczej pojawiających się zwykle nie w porę (za późno, za wcześnie, nie bardzo wiadomo dlaczego)”.

Według mnie Zadurę i jego poezję wszyscy powinniśmy znać, czytać i cenić. Jest mistrzem połączenia współczesności i nowości, które się z nią wiążą z wieloletnim doświadczeniem, ironią oraz humorem. Perfekcyjnie komentuje, dolewa oliwy do ognia, ale też bacznie obserwuje. Słowo pisane jest najistotniejszym przekazem.

śmierć daje większe możliwości wyboru 
dlatego pytamy na co umarł 
a nie na co się urodził

Anita Plucińska

Ale... właściwie co?

W czwartek 22 listopada, odbyło się spotkanie z Bohdanem Zadurą w Pogotowiu Literackim. Spotkanie rozpoczęto od przeczytania przez autora tytułowego wiersza nowego tomiku - „Zmartwychwstanie ptaszka”. Gość, w przeciwieństwie do poprzednich, z którymi miałem przyjemność się spotkać, był wyjątkowo przygotowany do interpretacji własnego tekstu.

No to zaczynamy...”. Poeta podniósł kartkę i swoim głębokim barytonem zaczął odczytywać...  nazwałbym to czymś w rodzaju notatek odnośnie wiersza. Kiedy po kwadransie, głos o stałej intonacji Pana Bohdana zakończył wypowiedź, ja zadałem sobie pytanie: „ale... właściwie co?” i rozejrzałem się po sali poszukując osoby, na której twarzy pojawiłaby się mina zrozumienia... Niestety ujrzałem tylko już na wpół śpiące (a niektóre nawet i śpiące) istoty, które jakby błagały o kawałek wygodnej poduszki pod głowę. Tak to jest jak się siedzi na końcu sali...


Ale, jak na ironię, następnym tematem podjętym przez poetę były sny, a właściwie ich rola w tomiku. Autor wyjaśnił, że zapiski o tematyce onirycznej mają charakter zagadki a nawet przepowiedni.

Nie podchodzę do snów bezmyślnie, lecz pytanie co dany sen znaczy zastąpiło pytanie skąd się ten sen wziął.

Jednak dopiero po pewnym czasie, obserwując wydarzenia, które miały miejsce od czasu odbycia się snu, łamigłówka jest możliwa do rozwiązania. Te, zamieszczone w tomiku, były zbiorem starych notatek Pana Zadury, które miały zostać wydane osobno, ale było ich za mało.

Po refleksjach na temat snów, poeta odpowiadał na pytania. Padło to nurtujące wszystkich,  którzy czytali chociażby fragmenty tomiku. Zgromadzonych interesowały, często zbudowane tylko z jednego wersu, bardzo krótkie wiersze. Kiedy ze znajomymi czytaliśmy je między sobą przed spotkaniem padł zarzut że: „to marnowanie papieru”. Pan Zadura perfekcyjnie wybronił swoje twory słowami:

Krótkie wiersze w książce dają czytelnikowi możliwość oddechu, krótkiej przerwy w lekturze. Długie wiersze można by odrobinę skrócić bez szkody, ale gdyby te jednowersowe rozbudowywać, to byłoby po prostu morderstwo. Przy krótszych wierszach sens jest bardziej rozbłyskowy, fajerwerkowy, przy dłuższych jest wyciszony i stonowany.

Publiczność interesował również warsztat pisarski i źródła inspiracji u poety. Autor podzielił się refleksją, że z wiekiem, łatwość pisania wierszy jest coraz większa, natomiast recenzje i inne formy są coraz trudniejsze. A sama wena jest niemożliwa do odnalezienia, bo taka jest jej natura. Kiedy w młodości jej nie ma jest to dramat, a kiedy nie przychodzi w wieku średnim to dobrze, bo można zająć się innymi rzeczami.

Każdy wiersz ma idealny algorytm, w którym słowa są ułożone tak jak należy, gdy przybiera konkretną postać, to różnie to bywa. Nie ma tu związku pomiędzy wiekiem i ilością poprawek. Jeśli chodzi o poemat „Cisza”, to on się właściwie napisał sam, nie mogę powiedzieć, że nad nim pasowałem. Nad Zmartwychwstaniem ptaszka trochę pracowałem, a nad wierszem Matka odchodzi pracowałem całkiem sporo.

I tak oto wiersz „Matka odchodzi” wydał się Panu Bohdanowi, najlepszym do odczytania na zakończenie spotkania.

Szymon Wojciechowski