Był grudniowy wieczór, za oknem prószył śnieg. Andrzej Sosnowski zgasił czerwonego
chesterfielda w popielniczce, dym unosił się gęsto w powietrzu. Przy akompaniamencie
cichego westchnienia podniósł się z biurowego krzesła, pochwycił szklaneczkę ze złocistym
napojem i przeszedł do sali obok, by niechętnie wziąć udział w spotkaniu Pogotowia
Literackiego.
Projektor rzucał na tablicę fragment tekstu REM. Tytuł ten nie pochodzi od skróty rapid eye
movement (symptomu fazy głębokiego snu), a są to trzy pierwsze głoski nazwiska wielkiego
poety Artura Rimbaud. Francuski mistrz pióra, którego większość poezji powstała w wieku
dojrzewania, czyli między szesnastym, a dwudziestym pierwszym rokiem życia, był bardzo
barwną i nietuzinkową osobowością. Wydał znakomite dzieła poetyckie i gdy był u szczytu
swojej sławy, emigrował do Afryki, by tam zająć się handlem ówcześnie jednymi z
najcenniejszych towarów: kością słoniową i niewolnikami. Sosnowski usiadł na
wyznaczonym dla niego miejscu, postawił szklankę na stoliku i uprzejmie przywitał się ze
zgromadzonymi ludźmi. Pani koordynatorka projektu przedstawiła swojego gościa używając
w tym celu liczebników, którymi biura, a wśród nich Biuro Literackie tak sprawnie operują, a
następnie przeszła do wywiadu. Zapytała o szczegóły dotyczące najnowszego tomiku, który
ma swoją premierę w styczniu 2013 roku, o wiersz projektowany na ścianie, a następnie
poprosiła, by autor przeczytał ów wiersz.
W ciszy rozlegał się tylko niski, wieloletni głos poety. Moja uwaga rozproszona była
konsumpcją podarowanej mi pomarańczy o bardzo soczystym smaku. Nie docierał do mnie
sens wypowiadanych słów, lecz bardzo wyraźnie słyszałem melodyjność docierających do
mnie dźwięków. "Aden, Harar (Gey, Hārer, Harer), Tağ ūrrah, Szoa (Shewa, Shoa), Herer,
Berbera, Goro, Oborra, Obok, Danakil, Harar, Degadallalah, Ballaoua, Arrouina,
Doudouhassa, Dadap, Warambot, Zeila, Aden" Mam świadomość, że to już zupełnie nie ma
sensu, a mimo to wywiera na mnie wpływ. Doświadczenie niemalże mistyczne, sakralne, jak
rozpuszczanie się w dźwiękach mantry, albo szumie płynącej wody. Poezji się nie tłumaczy,
poezje się kontempluje.
Z takiego samego założenia, jak zrozumiałem, wychodził Andrzej Sosnowski. Po
przeczytaniu wiersza, Pani koordynatorka projektu ruszyła z kolejnym zestawem pytań
odnośnie zachwytu poezją Rimbauda. Nikt poza nią nie miał pytań, a sam autor zdawał się
podchodzić z dużym dystansem do całej sytuacji. Do dyskusji włączył się jedynie inny poeta,
Konrad Góra. Napomknął o swojej krótkiej fascynacji ostatnimi słowami Rimbauda. Gdy
padło kolejne z rzędu pytanie, Andrzej Sosnowski jawnie zignorował Panią koordynator
projektu i zapytał siedzącego nieopodal mnie mężczyznę: "Arturze. Palimy?". To bardzo
rozbawiło dziewczyny siedzące w pierwszym rzędzie, a mężczyzna chyba poczuł się
zakłopotany. Znali się, co wynikało ze zwrócenia się po imieniu, gdyż mężczyzną tym był
Artur Burszta, szef \ Biura Literackiego. Nie odpowiadał jednoznacznie. Sosnowski
pozostawał nieugięty i jakby trochę rozbawiony powtórzył pytanie: "To jak, Arturze?
Palimy?" Niestety szef wydawnictwa uważał, że należy kontynuować spotkanie. Jakby
szukając argumentu potwierdzającego absurdalność swojej sytuacji poeta zapytał
rozentuzjazmowane dziewczyny, czy wiedzą, kim był Rimbaud. Nie wiedziały.
Jak więc mógł tłumaczyć skomplikowany ultrawiersz wielkiego mistrza i kabalisty składający
się z nazw miejsc, które były punktami podróży po Afryce, lub jego pożegnanie: jeden
udział, jeden kieł, dwa udziały, jeden kieł, trzy udziały, jeden kieł, cztery udziały jeden kieł,
pięć udziałów, dwa kły głupiutkim dzieciom dojrzewającego kapitalizmu? One cierpią biedę
potrzeb. Gdyby było inaczej, nie byłoby projektu Szkoły z Poezją, prawda?
W dalszej części spotkania podjął się rozważań dotyczących magii zdania z "Pieśni nad
Pieśniami": "chodźmy na pola, zanocujmy w wioskach." Werset był inspiracją dla autora
podczas pisania poematu "Tymczasem nocujemy gdzie indziej". Odniósł się w tym przypadku
do Mickiewicza, który pisze: Śniła się zima, ja biegłem w szeregu. Zwrócił uwagę, jak w
obydwu przypadkach druga część zdania czyni rzecz niezwykłą. Pierwsza - chodźmy na pola,
albo śniła się zima - nic się nie dzieje, dopiero po dodaniu tej drugiej coś zaczyna się dziać,
choć jak sam stwierdził, po drugiej części zdania w jego wierszu już nic się nie dzieje.
Pani koordynator projektu dając szanse skorzystania z obecności tak wspaniałego
pisarza zapytała, czy ktoś jeszcze ma jakieś pytania. Wokół poety powstał swoisty
mikrokosmos, składający się z Konrada Góry, Artura Burszty, Pani koordynator i
innych "wtajemniczonych", więc nikt nie poczuwał się "zaproszony na imprezę". Podniosłem
rękę i zapytałem poetę, jakie pali papierosy. Odpowiedział, że marlboro czerwone, albo
ewentualnie chesterfieldy czerwone. Podziękowano autorowi za przyjemne spotkanie i
podzielenie się inspiracjami, po czym mógł on spokojnie pójść zapalić. Człowiek w sidłach
nałogu i ludzi z Biura Literackiego, w tragicznym położeniu, jak Mr. Jones w klatce, gdy ktoś
podaje mu kość*, zupełnie nie na swoim miejscu, nie na swoich warunkach.
* Ballad of a Thin Man - Bob Dylan
Maciej Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz