Tomik „Skaleczenie chłopca” jest efektem pracy młodego, ale już docenianego poety - Filipa Wyszyńskiego. Tytuł wydawnictwa (i zarazem jednego z utworów w nim zawartych) wdzięcznie nawiązuje do motywu przewodniego. Większość wierszy mówi bowiem o młodości, przygodach i emocjach z nią związanych oraz relacjach międzyludzkich.
Te zdania, które widnieją powyżej są jak najbardziej prawdziwe. Była to informacyjna część
mojej recenzji. Przejdźmy zatem do drugiej, tej zdecydowanie nieobiektywnej.
MOIM zdaniem (podkreślam, że to MOJA opinia), czyli zdaniem ni mniej, ni więcej
przeciętnego licealisty-czytelnika sprawy mają się nieco mniej kolorowo.
Przyznam się bez bicia, że „Skaleczenie chłopca” trafiło w moje ręce przypadkowo. Jest to
moja pierwsza styczność z twórczością Filipa Wyszyńskiego, ale zapewniam, że nie pierwsza
z (szeroko pojętą) poezją.
Kiedy zobaczyłam na okładce, że autor jest w wieku zbliżonym do mojego (rocznik 1992), a
jego debiut przypadł na 2010 rok byłam szczerze zaintrygowana. Zazwyczaj czytuję wiersze
autorstwa poprzednich pokoleń, a tu trafił się poeta, z którym już na starcie łączy mnie jedna
rzecz - wiek. Może więc też sposób postrzegania rzeczywistości?
Nadzieje okazały się płonne. A może były zbyt wielkie?
Utwory przypominają fragmenty wspomnień. Z tym wyjątkiem, że strzępki te zostały ułożone
w zwrotki. I choć tematy prawie wszystkich utworów mają potencjał literacki (choćby
wspomniana wyżej młodość), nie został on prawie w ogóle wykorzystany. W przerażającej
większości wierszy nie dostrzegłam ani refleksji, ani emocji. Nawet kiedy natrafiałam
na bardziej tajemniczy i bardziej dwuznaczny w interpretacji wiersz, wydał mi się tylko
beznamiętną i pustą wypowiedzią, najczęściej o używkach bądź miłości fizycznej. Jak prawie
wszystkie utwory zebrane w „Skaleczeniu chłopca”. Wszystko to w efekcie przypomina
raczej luźne zapiski, a nie POEZJĘ. Szkic, który dopiero się w nią ma przeobrazić.
Na dodatek język też nie zachwyca. Jest prosty, zwyczajny. Co jakiś czas występują
jednak, niepasujące do przyjętej konwencji, bardzo poetyckie wyrażenia. I to mnie właśnie
zadziwia. Bo jeśli wiersz nie zawiera żadnej refleksji i przy okazji jest też wyzuty z emocji
(zblazowany podmiot liryczny?) to niech przynajmniej język będzie sobą reprezentował coś
godnego uwagi. Chociażby po to, żeby przyjemniej było czytać o „chlańsku”, papierosach,
marihuanie, etc.
Mimo to, mimo tych wszystkich moich zastrzeżeń, przewertowałam cały tomik jeszcze
raz. Porzuciłam oczekiwania. Skupiłam się na wakacyjnych historyjkach, paleniu, piciu i
tęsknocie. Na mieszaninie błahostek i chwil błogich z goryczą, której każdy zasmakował
i pewnie jeszcze będzie miał okazję. Na tematach tak bliskich codzienności. I wtedy
odnalazłam między wersami niektórych wierszy (a czasem w ostatniej strofie) coś więcej…
Podsumowując, nie są to wiersze wybitne, ale na całe szczęście nie jest to też grafomania.
Jednak, aby znaleźć coś więcej trzeba chcieć, trzeba szukać, co (o ironio!) dla mnie jest
zaletą, zabawą w kotka i myszkę z podmiotem lirycznym i samym autorem. Wciąż niestety
pozostaje niezadawalający poziom językowy. Może jest on celowy, a do mnie po prostu nie
trafia. Może głębia większości z utworów mnie przerasta. Może też zbytnio zasugerowałam
się wiekiem autora i przez to nie znalazłam innej (lepszej) interpretacji. Może.
Wera
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz